Świat byłby taki ubogi, gdybyśmy się nie
spotkali...
czyli opowieść o kleryku Orione i Mario Ivaldi. Od tego wszystko się zaczęło…
Zbliżały się wakacje 1890 roku. Seminarium
w Tortonie już prawie opustoszało. Prawie… bo kleryk Orione zdecydował się tam
pozostać w czasie letnich miesięcy. Po otrzymaniu zgody biskupa, z pokoju w
internacie przeniósł się do małej izdebki koło kaplicy. Nie marnował czasu ani nie
odpoczywał całymi dniami, ale każdego dnia pilnie się uczył i pracował, przejął
bowiem część obowiązków kościelnego katedry. Rok później na stałe zamieszkał w pokoiku
na jej poddaszu, gdzie w zamian za funkcję pełnioną w kościele mógł
mieszkać i otrzymywać drobne stypendium. Pracował z ogromnym zapałem,
starannością i pobożnością. Wiele nocnych
godzin spędzał przed Najświętszym Sakramentem. Tutaj kleryk Orione czerpał ze źródła Miłości, tutaj
nabierał sił, tutaj odnajdywał spełnienie całego swojego człowieczeństwa w
jedności z Bożą Obecnością i w całkowitym ofiarowaniu samego siebie.
Doświadczenie troskliwej obecności Boga
oraz bycia przez Niego nieustannie obdarowywanym, obudziły w sercu Alojzego
pragnienie czynienia rzeczy wielkich i niemożliwych - z miłości do Tego, który
oddał za niego życie, i dla zbawienia dusz. Ubóstwo materialne, brak wielkich
wpływów i majętności nie były dla niego przeszkodą ani powodem smutku. Orione
wiedział, że z Bogiem może wszystko. Miłość Chrystusa była jego bogactwem, o
pomnożenie którego nieustannie się modlił i którym chciał się dzielić z każdym
spotkanym człowiekiem.
Któregoś dnia to pragnienie doczekało się
odpowiedzi...
Trwał Wielki Tydzień 1892 roku. Do
katedralnej zakrystii wbiegł zapłakany, 10-letni chłopiec, znany klerykowi
Orione ministrant. Nazywał się
Mario Ivaldi.
- Dlaczego płaczesz? – zapytał Alojzy.
Młodzieniec wzruszył ramionami.
- No, mów, co się stało?
- Nie pójdę więcej na katechezę.
- A czemuż to?
- Biją tam ludzi.
- A byłeś grzeczny? Gdybyś był grzeczny,
nic by się nie stało.
- Nie pójdę i koniec.
Chłopiec poszedł na katechezę
nieprzygotowany i przeszkadzał w nauce innym. Katecheta w końcu stracił
cierpliwość, wytargał go za ucho i wyrzucił z klasy.
Alojzy wiedział, że dla Mario oznacza to
równocześnie wyrzucenie ze szkoły. Nie chciał, żeby chłopiec był zdany na
“łaskę” ulicy. Zaprosił go więc do swojego pokoju. Tam cierpliwie
tłumaczył mu katechizm, z prostotą, tak, aby Mario mógł wszystko zrozumieć. Był dla niego serdeczny, nie zabrakło też małego podarku. Na
koniec zapytał:
Chłopak zjawił się nazajutrz na kolejnej
lekcji. Pierwszy raz nie miał trudności ze zrozumieniem katechizmu. Młody
nauczyciel z kolei znajdował ogromną radość w tym, że mógł mówić o Bogu,
dzielić się Bogiem z tym, który jeszcze Go nie poznał, a który tak bardzo był
ciekawy i słuchał wszystkiego z otwartym sercem...
Na trzeci dzień Mario przyprowadził także
kilku kolegów, a z dnia na dzień przybywało ich coraz więcej. W niedługim
czasie była już ich spora grupka. Kleryk Orione opracował dla swojej „klasy”
program nauczania religii. Pamiętając jednak doświadczenie oratorium u
ks. Bosko, Alojzy wiedział, że nie chodzi tylko o naukę, ale o chłopców trzeba
zatroszczyć się całościowo. Dbał więc także o chociaż drobny posiłek, różne
atrakcje umilające wspólne spędzanie czasu, przybywało książek i gier, a raz po
raz młodzi uczniowie otrzymywali od swojego ulubionego kleryka drobne prezenty.
Alojzy otaczał ich troską, miłością, interesował się ich życiem. Chciał ich
rozwoju duchowego, ale też wiedział, jak ważne w tym jest tak zwyczajne i
ludzkie nawiązywanie więzi. Po prostu był dla nich przyjacielem.
I choć powiększająca się wspólnota
chłopców, gromadzących się wokół Orione, nie wszystkim się podobała, młody
kleryk wcale się tym nie zrażał.
W krótkim czasie chłopców było tak dużo,
że w pokoju Alojzego zaczęło brakować miejsca. Z czasem przenieśli się na
podwórko, ale i tak okazało się ono zbyt małe. Za zgodą biskupa zajęli jego
ogród, który, nawiasem mówiąc, w niedługim czasie… zdewastowali. Na szczęście,
nie zburzyło to przychylności biskupa, który widząc entuzjazm Alojzego i
szczerą troskę o chłopców, od początku wspierał młodego alumna w jego
działaniach. A biskupi ogród był pierwszą siedzibą świątecznego oratorium dla
chłopców.
Z czasem okazało się, że aby móc dobrze i
całościowo zająć się chłopcami, nie wystarczy już ani pokój, ani podwórze, ani ogród,
ale potrzebna jest określona i zorganizowana struktura. Orione wiedział, że sytuacja chłopców w
tamtym okresie była bardzo trudna. Niezaopiekowani przez nikogo, tułający się
całe dnie po ulicach, odwiedzający koszary, w których wojskowi angażowali ich w
swoje rozrywki i demoralizowali, pozbawieni dobrego przykładu i szans na dobrą
edukację, ubóstwo materialne i brak opieki duchowej - tak wyglądało życie
bardzo wielu z nich. Orione chciał tę sytuację odmienić. Powziął plan założenia
szkoły z internatem, w której chłopcy byliby otoczeni troską, opieką, sercem.
W cudowny sposób, w ciągu jednego dnia, po otrzymaniu błogosławieństwa biskupa
Tortony, Alojzy uzyskał dom, w którym mógłby otworzyć szkołę, pieniądze
potrzebne do jego zakupu oraz zapłacił za cały rok z góry. Od samego początku
nie brakowało wielu cudownych interwencji Bożej Opatrzności.
Sam Alojzy jednak nie byłby w stanie prowadzić całej szkoły. Potrzebni byli współpracownicy. Dzięki pomocy i przychylności biskupa Bandi, wysiłkom Alojzego i oczywiście Bożej Opatrzności, zaczęło ich powoli przybywać. I tak…. zrodziło się nowe zgromadzenie. A jego założycielem był zaledwie 21-letni, ubogi, ale pełen wiary i szalonego zaufania Bogu kleryk, ten, z którego pobożności niektórzy się naśmiewali, ten, którego wielu nie traktowało poważnie, ten, z którego młodzieńczego entuzjazmu i wielkich planów tak wielu drwiło….
******
Dziś duchowe potomstwo księdza Orione to
nie tylko księża orioniści (Synowie Boskiej Opatrzności), ale też Małe Siostry
Misjonarki Miłosierdzia, Pustelnicy Bożej Opatrzności, Siostry Sakramentki
Niewidome, Orioński Instytut Świecki oraz Orioński Ruch Świecki. Wszyscy
stanowią jedną rodzinę, która w św. Alojzym ma swojego duchowego ojca. Na całym
świecie rodzina oriońska prowadzi kilkaset dzieł i rocznie udziela pomocy dziesiątkom tysięcy potrzebujących. W kilkuset domach troską otoczeni są bezdomni, chorzy, opuszczeni, niepełnosprawni, wyrzuceni na
margines społeczeństwa. A Alojzy Orione, dzisiaj już święty, nazywany
jest “świętym z marginesu”...
I pomyśleć, że to wszystko nie miałoby miejsca, gdyby
nie jedno spotkanie z chłopcem wyrzuconym z lekcji religii… “Świat byłby
taki ubogi, gdybyśmy się nie spotkali”... mógłby zaśpiewać Alojzy małemu
Mario.
To jedno spotkanie było niezwykłe w skutki
dla obu stron. Dla Alojzego stało się początkiem wielkiej misji, dało początek
Zgromadzeniu, a ono umożliwiło troskę o tak wielu ludzi. Dla Mario spotkanie z
Alojzym było początkiem życiowej zmiany. Było spotkaniem z kimś, kto być może
pierwszy raz w życiu w niego uwierzył, przyjął takim, jakim jest, kto z
ojcowską miłością zatroszczył się o jego rozwój edukacyjny, moralny i
duchowy, kto pomógł mu uwierzyć w samego siebie, odkryć swoje talenty, zdolności, kto uchronił go od niebezpieczeństw, jakie w tamtych czasach na niego czekały.
Tak wiele by się nie wydarzyło, gdyby nie
jedno spotkanie. Spotkanie, które dostrzega potrzebę drugiego człowieka, które
wychodzi mu naprzeciw i przyjmuje z miłością. Bo przecież można się “spotykać”,
ale nie spotkać. Można "patrzeć", a nie widzieć. Wszystko się zaczęło od jednego “tak”,
jakie Alojzy powiedział Bogu, szukając każdego dnia Jego woli.
A na co ty możesz dzisiaj odpowiedzieć -
“Tak”? Ile dobra się nie wydarzy, jeśli tego nie zrobisz....?
Komentarze
Prześlij komentarz