Przejdź do głównej zawartości

ZA ŻYCIEM


Podobno zaliczam się do grona tzw. „pełnosprawnych”...
Na słowo „pełnosprawna” pojawiają mi się w głowie dwa skojarzenia...
Pierwsze - „Pełna łaski” - Maryja. „Pełna łaski” to znaczy - otrzymała tyle, że już nie dało się więcej. Że już nie było niczego więcej, co dałoby się otrzymać. Gdyby zabrakło czegoś nawet najbardziej niepozornego, byłaby już… „niepełna łaski”. Znasz drugiego takiego człowieka jak Maryja?
Drugie skojarzenie – to harcerstwo. Jak jesteś w harcerstwie, zdobywasz sprawności. A choćby udało Ci się nawet zdobyć wszystkie - można stworzyć kolejne. Wachlarz jest niewyczerpany. Zawsze jakiejś sprawności nie będziesz miał. Zawsze będziesz „niepełen sprawności”, „niepełno-sprawnościowy”, "niepełno...sprawny”?

Podobno zaliczam się do grona tzw. „pełnosprawnych”…
Pełnosprawny w wykonywaniu swoich obowiązków. Pełnosprawny w dążeniu do celu. Pełnosprawny w panowaniu nad swoimi emocjami w każdej sytuacji. Pełnosprawny w spełnianiu każdego marzenia. Pełnosprawny w rozwijaniu swoich zdolności. Pełnosprawny w budowaniu relacji. Pełnosprawny w akceptacji samego siebie. Pełnosprawny w przyjmowaniu tego, co trudne, bez narzekania. Pełnosprawny w słuchaniu tych, których trudno zrozumieć. Pełnosprawny w okazywaniu życzliwości tym, którzy denerwują i ranią. Pełnosprawny w modlitwie. Pełnosprawny w wypełnianiu przykazań. Pełnosprawny w przebaczaniu. Pełnosprawny w wierze. Pełnosprawny w kochaniu…
Jesteś taki? Ja nie. Jestem niepełnosprawna.
Mam dwie sprawne ręce, dwie sprawne nogi, sprawne zmysły i całkiem nieźle funkcjonujący intelekt.
Jestem niepełnosprawna.
„Pełnosprawni” nie istnieją.


----
Choć napisałam ten tekst półtora roku temu, wciąż jest dla mnie aktualny. I dziś, kiedy kończę 25 lat, przychodzi czas refleksji nad tym, kim jestem, jaka jestem, co i w jaki sposób kształtowało mnie przez te ćwierć wieku…
Ktoś powiedział, że jedyna prawdziwa niepełnosprawność to nieumiejętność kochania… Ja ciągle się tego uczę. Ale im bardziej próbuję opanować tę umiejętność (a może raczej - sztukę?), tym więcej widzę błędów, jakie popełniam, a czasem dostrzegam, jak bardzo chcąc coś w relacji zbudować, tak bardzo próbuję, że aż to… psuję. Moja miłość nigdy nie osiągnie takiego poziomu, na którym już nic nie będzie do zrobienia, do nauczenia się. Taka idealna Miłość jest tylko jedna – ale tą Miłość mogę jedynie przyjąć…

Dzień urodzin to dla mnie dzień wdzięczności za życie, ale też refleksji nad swoją postawą – ZA ŻYCIEM. Wiele mówi się wciąż o prawie do życia osób z niepełnosprawnością, dyskutuje o wartości „takiego” życia. W wielu krajach na porządku dziennym jest to, że dzieci niepełnosprawne po prostu… się nie rodzą. Wystarczy, żeby w jednej z par chromosomów był o jeden za dużo. Wystarczy jakiś jeden wadliwy gen albo posiadanie o jedną rękę lub nogę za mało. Wystarczy, by zdyskwalifikować (i zlikwidować) życie.

A gdyby istniały takie prenatalne badania, które byłyby w stanie wykryć niepełnosprawność w kochaniu, z jaką będzie się borykał dany człowiek w przyszłości? Gdyby były w stanie wykryć nieczułość, niezdolność do przebaczenia, nienawiść… a czasem zwykłą niecierpliwość do innych… gdyby ”usuwano” życie wskazujące tendencje do takich braków, do tego rodzaju niepełnosprawności? Kto z nas by dzisiaj żył? Czy ja bym żyła?

W dniu, w którym dziękuję za swoje życie, dziękuję za każde ludzkie życie. Nie wystarcza mi samo bycie przeciwko aborcji, ale potrzeba właśnie bycia ZA ŻYCIEM. Bo wierzę, że każde ludzkie życie ma wyjątkową i niepowtarzalną wartość i godność. Bo największym skarbem, jaki w sobie nosimy, nie jest poziom inteligencji, sprawności fizycznej, urody albo przedsiębiorczości, ale zdolność do kochania. Nawet, gdy niewykorzystywana albo nierozwijana – to ona jest największym skarbem.

Moi Przyjaciele borykający się z tym, co różne mądre klasyfikacje nazwałyby „niepełnosprawnością”, właśnie ci, o których niejeden członek społeczeństwa pomyśli, że ich życie jest niewiele warte, bo zbyt mało „użyteczne” dla dzisiejszego goniącego za pieniądzem świata, hołdującemu kultowi doskonałego ciała - właśnie oni pokazują mi, o co tak naprawdę w życiu chodzi. To oni są moimi rehabilitantami, pomagającymi mi trenować swoje serce, swoją wolę, kiedy decyduję się oddać swój czas dla drugiego człowieka, pochylić się nad jego cierpieniem, być razem z nim w jego trudach i radościach. Moi „niepełnosprawni” Przyjaciele lepiej niż jakiekolwiek lustro pokazują mi, kim jestem, co we mnie jest piękne a co ciągle „niepełnosprawne”.



Gdyby nie Wy, byłabym teraz jakimś innym człowiekiem. Nie wiem do końca, jakim. Ale na pewno mniej potrafiącym kochać, bardziej skupionym na sobie i swoich problemach, nie mającym pojęcia o służbie jako wyrazie miłości. Nie znającym tak dobrze siebie, swoich zalet i ograniczeń. 
Może niektórzy są „niepełnosprawni” po to, żeby  jakąś większą sprawność przywracać innym?

Jeżeli czytasz ten tekst, a nie znasz Ludzi, o których mówię, może zastanawiasz się, o co mi chodzi z tym uczeniem się miłości. Otóż – tu nie chodzi wcale o romantyczne uniesienia, miłosną poezję ani pasmo rozkoszy. Ta miłość, której się uczę, to podanie komuś kubka wody, zrobienie kanapek, zawiązania buta, umycie zębów albo zmiana pampersa. Ta miłość to poprawienie poduszki komuś, kto sam nie jest w stanie tego zrobić. Ta miłość to zwykły spacer albo wyprawa na lody. Albo noszenie wózków po schodach, przy których nie przemyślano windy ani podjazdu. Ta miłość to opowiedzenie, co dzieje się na ekranie filmu komuś, kto nie widzi, albo cierpliwość dla kogoś, z kim rozmawiać można tylko poprzez książkę. Ta miłość to nie odwracanie wzroku od zdeformowanego przez chorobę ciała, ale umiejętność spojrzenia w oczy, które to ciało nosi - z szacunkiem, uśmiechem, troską. Ta miłość to odwaga do tego, żeby przed kimś uklęknąć i umyć mu nogi – dosłownie, nie tylko metaforycznie.
Media próbują kształtować w nas obraz miłości łatwej, zawsze przyjemnej i dziecinnie prostej. Miłości bez zobowiązań. Ludzi w „związkach”, ale tak naprawdę nie związanych. Parcie na „sukces”, cokolwiek miałby on oznaczać…
Ja wybrałam inną drogę. I wiem, że wybrałam dobrze. 
I patrząc na to wszystko, co się w moim życiu wydarzyło, na wszystkie „zbiegi okoliczności”, ludzi, których spotykałam, to wiem, że jestem teraz w najlepszym miejscu, w jakim mogłabym być.
Choć niejeden błąd w życiu popełniłam i chociaż nie zawsze było łatwo, mam za co dziękować.

A przy okazji - Jakubowi drabina łącząca niebo z ziemią się przyśniła. A mi jeszcze kilka lat temu nawet by się nie śniło, że tak realnie będę po niej chodzić. A jednak…
Czyżbym była zatem w lepszej sytuacji niż Jakub…?`



Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Instrukcja obsługi błogosławieństwa on-line

Jeśli twój znajomy ksiądz błogosławi Ci na FB lub w sms'ie, nie wpadaj w panikę, tylko przeczytaj i zobacz instrukcję ;-) Jakiś czas temu Stolica Apostolska wypowiedziała się, że nie ma mowy o spowiadaniu przez telefon. Przez Skype pewnie też obowiązuje ta sama zasada. Tym bardziej inne sakramenty - komunia, namaszczenie, ślub... Wprawdzie w sakramentach konieczny jest żywy kontakt miedzy osobami, ale sakramentalia (np. poświęcenia i błogosławieństwa) wydają się już bardziej elastyczne...

Pragnienie

Kościoły otwarte, ale w wielu z nich nie sprawuje się w tych dniach Eucharystii z udziałem wiernych. A jeżeli nawet się sprawuje, nie może przyjść na nie więcej niż 50 osób. A nawet jak chce się iść, to i tak słyszę - "zostań w domu". Co to we mnie budzi? Czy faktyczną tęsknotę za spotkaniem, czy dyskomfort z powodu braku jakiejś aktywności, wyłamanie z jakiegoś  schematu, przyzwyczajenia? Często jest tak, że szukamy zewnętrznych znaków, szukamy Boga na zewnątrz. Bardzo dobrze, że szukamy Go w świątyni, bo tam jest u siebie, bo to Jego dom (por. Łk 1, 41-50).   Czy potrafię jednak odnaleźć przestrzeń do spotkania z Bogiem także we własnym domu? Czy potrafię swój dom uczynić Jego domem? Właśnie teraz ja i Ty mamy okazję odkryć, że moje mieszkanie, mój pokój także mogą stać się świątynią, miejscem wypełnionym obecnością Boga. A przede wszystkim – to ja jestem (mam być) świątynią dla Boga – moje serce, całe moje ciało (por. 1 Kor 3, 16-17). Kiedy Samarytanka wyrusza do

Skazani... na piękno: cz. II - MOTYL

W różnych okresach dziejów niepełnosprawność była postrzegana na różne sposoby. Czasem traktowana było jako kara za grzechy, opętanie przez złego ducha lub inne tajemnicze moce. Na osoby nią dotknięte patrzono jako na ludzi godnych politowania i dotkniętych tragedią losu (wielu ludzi myśli tak nawet w dzisiejszych czasach…). W pewnym momencie dostrzeżono, że zasługują oni jednak na godne warunki życia i opieki, a w ostatnich latach coraz więcej mówi się włączaniu. „Inkluzja” – to teraz takie modne słowo (choć praktyka i rzeczywistość wyglądają różnie...). Ale był też taki okres, kiedy niepełnosprawność stawała się powodem do widowiska. Na przełomie XIX i XX w., głównie w Stanach Zjednoczonych bardzo popularne były tzw. „freak show”, "gabinety osobliwości". Kobieta z brodą, mężczyzna o trzech nogach, człowiek-słoń… to tylko niektóre z osobistości, które ze względu na niepełnosprawność przeszły do historii – jednak nie jako ludzie, a bardziej jako wybryki natury… Krótko