Przejdź do głównej zawartości

świadectwo Agaty

Mam 24 lata. No prawie.
Urodziłam się 2 grudnia, w - podobno - bardzo mroźne popołudnie. Do szpitala było 40 km, pewien pan, przyjaciel moich rodziców, zawiózł wówczas mamę do szpitala. Chyba nie zdążył, tak mama mówiła - urodziłam się w starym polonezie, nieżyjącego już pana Ś. Na szczęście na tyle blisko Wejherowa, że lekarze zdążyli mnie szybko odebrać.

Gdy się urodziłam, miałam 4 punkty w skali Apgar. Nie oddychałam. Trafiłam do inkubatora. Wykryto szmery na sercu, zespół Barlowa. Dawano kilka dni, może tygodni życia...

Mam 24 lata. A z sercem wszystko w porządku - jak pokazują coroczne badania kontrolne.

Moje dzieciństwo było raczej radosne. Chodzenie po drzewach, bieganie po okolicznym (100 m od domu!) lesie, śpiewanie z braćmi piosenek, łażenie po murze - pozostałościach po pałacu, podchody. A w tym wszystkim mój tata, którego obecności raczej nie czułam. Chyba, że wypił alkohol. Dużo alkoholu. Wówczas widziałam i czułam to, że istnieje. Krzyczał, awanturował się. Nigdy nie uderzył. Ale z serca go nienawidziłam. 

Do 8 roku życia nie lubiłam chodzić do kościoła. Nudne msze w wiejskiej parafii to było zdecydowanie za dużo dla małego dzieciaka, który chciał sobie w niedzielę dłużej pospać. Ale proboszcz wyczytywał z ambony imiona i zagroził, że jak kogoś nie będzie, to nie przystąpi do 1 Komunii Świętej. Zaczęłam więc chodzić. I jakoś mi się spodobało, szczególnie, że ks. H., który wówczas był wikariuszem, zaprosił mnie do służby w kościele i czytania czytań na Mszy. Potem konkursy biblijne, biwaki organizowane w parafii, pierwsze wyjazdy na Lednicę... 

Kiedy miałam 16 lat, po raz pierwszy pojechałam na rekolekcje ignacjańskie - Szkoła Kontaktu z Bogiem. Tam odkryłam - pierwszy raz w życiu - że Bóg jest miłością. Że o tym pisze św. Jan (szczególnie w 1 Liście), że na tym polega DOBRA Nowina - na przyjęciu tej prawdy. Zaczęłam się tym wszystkim bardziej interesować. I zastanawiać: Czy jeśli Bóg faktycznie jest miłością, to MOŻE MNIE TEŻ KOCHA? 

Ale dalej ciężko było mi w to uwierzyć. Bo przecież miałam swoją przeszłość. Miałam ojca, który nigdy mi nie powiedział, że jestem dla niego ważna, że jestem piękna; i miałam mamę, która przytulała nas przed snem i czyniła znak krzyża - ale było to już raczej oklepane, z przyzwyczajenia... (tak mi się wówczas wydawało).

I myślałam, że Pan Bóg to może wszystkich kochać - nawet takiego niepełnosprawnego i bezdomnego - ale na pewno nie mnie. A nawet jeśli kocha, to ja nie chcę takiej miłości i takich rodziców! I w ogóle takiego życia!

Gdy miałam 19 lat wyprowadziłam się z Pomorza do Krakowa, na studia. Filozofia wydawała mi się cudownym rozwiązaniem - rok wcześniej zdobyłam indeks w szkole. Ale nie przetrwałam nawet roku. I wtedy 'natchnęło mnie': może by pójść... do klasztoru? Tak zdecydowałam. Ale to też nie było to. I tam nie czułam się kochana i przyjęta! I tam mnie raniono. I tam nie doświadczałam takiej miłości - jakiej myślałam, że doświadczę.

A w tym wszystkim nie wiedziałam, że nic nie da żebranie o miłość, jeśli JEJ SOBIE SAMA WCZEŚNIEJ NIE DAM.

Nienawidziłam siebie. Tak można powiedzieć. Popadałam w nałogi: najpierw jadłowstręt, obgryzanie paznokci do krwi, potem nałóg do ludzi lub - skrajnie - zamykanie się od nich. Od ludzi też można się uzależnić. Ale ich brak bardzo boli - szczególnie, gdy naprawdę CZŁOWIEKA potrzeba.

Kilka miesięcy po odejściu od klasztoru, z całym swoim bólem, którego tam doświadczyłam, z nieumiejętnością kochania (też mi się tak wydawało...), pojechałam do Brańszczyka. Nie wiedziałam w sumie, z czym to się będzie wiązać, jakim podopiecznym będę się zajmować. W sumie niewiele wiedziałam. 

I może i dobrze... Bo pewnie bym się nie zdecydowała.

A tam, w Brańszczyku, pierwszy raz doświadczyłam, że MIŁOŚĆ JEST DARMOWA. Ja sobie na nią zasłużyć nie mogę. Ani jej sobie wysłużyć.

Zaczęło we mnie coś pękać. Pierwsza, druga, trzecia rozmowa z ks. Duszpasterzem Drabiny Jakubowej. Wiele spotkań z drugim, często pokrzywionym i sparaliżowanym, człowiekiem. Słowa, które padły i zaczęły kiełkować. I pierwsze (!) szczere 'kocham cię', które W SWOIM ŻYCIU usłyszałam. 

Miałam wówczas ponad 21 lat. Czy to tak mało?

Pamiętam płacz. Pamiętam krzyk. Pamiętam moje zdziwienie.

Pan Bóg MNIE kocha?
Jak to możliwe?
Dziecko alkoholika?
Kogoś, kto sobie 'zniszczył' życie przerwanymi studiami i klasztorem, który był 'niewypałem'?
A gdzie w tym wszystkim ten Bóg, którego tak szukałam, którego tak uparcie chciałam DOŚWIADCZYĆ? 

CZY NIE WŁAŚNIE W OSOBACH NIEPEŁNOSPRAWNYCH - TYCH SAMYCH, KTÓRYCH NIKT NIE WIDZI... JAK BOGA?

Zaczęłam jednak spotykać coraz więcej ludzi, którzy byli zwyczajnie dobrzy. Którzy zaczęli mi pokazywać, że świat jest piękny - mimo trudności. 
Że służba drugiemu może być radością - szczególnie, że nigdy nie jest tak, że my tylko dajemy.

Mój tato nie przestał pić, ale zmienił się mój stosunek do niego. Potrafimy z sobą rozmawiać, umiem mu spojrzeć w oczy (jak w oczy każdego człowieka, którego spotkam), choć długo było to czymś nie do przeskoczenia. Gdy przez wiele lat nie potrafiłam dokończyć "Ojcze nasz..." (bo kończyło się przed 'i przebacz nam nasze winy...', tak teraz jest to często jedyna modlitwa w ciągu dnia. 

I chociaż w głowie mam często widoki z dzieciństwa, to już nie boli, nie krwawi - jest bardziej znakiem, że życie, chociaż trudne (jak pewnie życie każdego z nas), może być szczęśliwe, jeśli oddamy trudności Panu Bogu. 

On chce naprawdę czynić w naszym życiu cuda.
Bo zwyczajnie NAS KOCHA.
Ja wierzę. Doświadczyłam.

A Ty?





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Instrukcja obsługi błogosławieństwa on-line

Jeśli twój znajomy ksiądz błogosławi Ci na FB lub w sms'ie, nie wpadaj w panikę, tylko przeczytaj i zobacz instrukcję ;-) Jakiś czas temu Stolica Apostolska wypowiedziała się, że nie ma mowy o spowiadaniu przez telefon. Przez Skype pewnie też obowiązuje ta sama zasada. Tym bardziej inne sakramenty - komunia, namaszczenie, ślub... Wprawdzie w sakramentach konieczny jest żywy kontakt miedzy osobami, ale sakramentalia (np. poświęcenia i błogosławieństwa) wydają się już bardziej elastyczne...

Pragnienie

Kościoły otwarte, ale w wielu z nich nie sprawuje się w tych dniach Eucharystii z udziałem wiernych. A jeżeli nawet się sprawuje, nie może przyjść na nie więcej niż 50 osób. A nawet jak chce się iść, to i tak słyszę - "zostań w domu". Co to we mnie budzi? Czy faktyczną tęsknotę za spotkaniem, czy dyskomfort z powodu braku jakiejś aktywności, wyłamanie z jakiegoś  schematu, przyzwyczajenia? Często jest tak, że szukamy zewnętrznych znaków, szukamy Boga na zewnątrz. Bardzo dobrze, że szukamy Go w świątyni, bo tam jest u siebie, bo to Jego dom (por. Łk 1, 41-50).   Czy potrafię jednak odnaleźć przestrzeń do spotkania z Bogiem także we własnym domu? Czy potrafię swój dom uczynić Jego domem? Właśnie teraz ja i Ty mamy okazję odkryć, że moje mieszkanie, mój pokój także mogą stać się świątynią, miejscem wypełnionym obecnością Boga. A przede wszystkim – to ja jestem (mam być) świątynią dla Boga – moje serce, całe moje ciało (por. 1 Kor 3, 16-17). Kiedy Samarytanka wyrusza do

Skazani... na piękno: cz. II - MOTYL

W różnych okresach dziejów niepełnosprawność była postrzegana na różne sposoby. Czasem traktowana było jako kara za grzechy, opętanie przez złego ducha lub inne tajemnicze moce. Na osoby nią dotknięte patrzono jako na ludzi godnych politowania i dotkniętych tragedią losu (wielu ludzi myśli tak nawet w dzisiejszych czasach…). W pewnym momencie dostrzeżono, że zasługują oni jednak na godne warunki życia i opieki, a w ostatnich latach coraz więcej mówi się włączaniu. „Inkluzja” – to teraz takie modne słowo (choć praktyka i rzeczywistość wyglądają różnie...). Ale był też taki okres, kiedy niepełnosprawność stawała się powodem do widowiska. Na przełomie XIX i XX w., głównie w Stanach Zjednoczonych bardzo popularne były tzw. „freak show”, "gabinety osobliwości". Kobieta z brodą, mężczyzna o trzech nogach, człowiek-słoń… to tylko niektóre z osobistości, które ze względu na niepełnosprawność przeszły do historii – jednak nie jako ludzie, a bardziej jako wybryki natury… Krótko