Koleżanka opowiadała mi kiedyś, jak była na ślubie znajomego
ze swojej wspólnoty. Był drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Kapłan, z natury
porywczy i wyrażający się bardzo bezpośrednio, donośnie i z mocą mówił kazanie
(podkreślam, kazanie ślubno-bożonarodzeniowe – moment podniosły, dostojny i jakże
uroczysty!).
Uwaga, cytuję:
„Wy myślicie, że Panu Jezusowi w tym żłobku to tak dobrze
było?! A On wśród gówien leży! Wśród gówien On tam leży!”
(koniec cytatu)
… no właśnie.
Żłóbek. Pięknie wygląda w kościołach, może i w małych
szopkach w naszych mieszkaniach. Dzieciątko Jezus pewnie uśmiecha się
delikatnie i już błogosławi małą rączką, ubrany w śliczną bielusieńką szatę.
Takie to ładne, czyste, porządne i schludne. Takie śliczne. Urocze.
„A On wśród gówien leży!” …zakrzyknąłby tamten Kapłan.
Wiele lat mojego życia wydawało mi się, że mam „przesrane”.
Relacje w domu nie za dobrze się układały. Miałam ogromne trudności w
nawiązywaniu relacji z innymi ludźmi. Chorobliwie zamknięta w sobie, zalękniona
prawie o wszystko. Nie było takiej osoby, której bym naprawdę ufała, której
mogłabym opowiedzieć o tym, co dla mnie trudne. Choć zewnętrznie porządna i
poukładana wzorowa uczennica (co tylko oddalało mnie jeszcze bardziej od rówieśników)
– w środku pełna zamętu i jakiejś niezaspokojonej pustki. Nieszczęśliwa.
Wszystko wydawało się bez sensu.
Zmęczona tym poczuciem beznadziei, zaczęłam szukać szczęścia.
Najpierw w „pozytywnym myśleniu” i różnych technikach psycho-manipulacyjnych, w
ezoteryce, OOBE, wreszcie w praktykach buddyjskich – które miały mi pomóc osiągnąć
pełną harmonię, rozwinąć umysł, wydobyć ukrytą "moc"... Wchodziłam w to
coraz głębiej i głębiej, ale zamiast obiecywanego coraz większego szczęścia,
pogrążałam się w coraz większej pustce, frustracji, rozgoryczeniu i lęku, w
coraz większej niechęci do siebie, do świata. Nie potrzeba było wiele czasu, by niechęć zmieniła się w obrzydzenie, a potem w nienawiść – do siebie i całego poronionego życia (takim je wtedy odbierałam). Aż wreszcie uświadomiłam sobie, że… leżę w gównie.
I właśnie wtedy, gdy sięgałam dna, zawołałam o ratunek. O Boga, o Jego pomoc.
Nie zstąpił od razu z najbliższej
chmurki. Nie przyszedł w błyskawicy. Nie stanął w słupie obłoku. Ale przyszedł… w tęsknocie. Wcześniejsze półtora roku próbowałam szukać
szczęścia na własną rękę, nie myśląc nawet o tym, żeby zapytać Go o
zdanie. Tego dnia, gdy już miałam wszystkiego dosyć, uświadomiłam sobie, że Go…
zgubiłam. Ale też wiedziałam, że gdzieś jest. Na pewno jest. Tylko muszę Go odszukać.
Przyszło zwątpienie – w siebie, w swoje siły, w sens wszystkiego, co robiłam do
tej pory. Ale w tym zwątpieniu kryła się też ogromna tęsknota za Bogiem.
I choć to nie był grudzień, tylko wrzesień, zaczął się mój „Adwent”
– moje oczekiwanie, moje wołanie: „Panie, gdzie jesteś?”, „Panie, kiedy
wreszcie przyjdziesz?” „Panie, przyjdź! Przyjdź do mojego życia, bo tak bardzo
tęsknię!” Po kilku miesiącach zmagań, wyczekiwania, wołania z głębi
serca – po trwającym pół roku „Adwencie” – przyszedł Bóg - z łaską wiary. W
jednym dniu. Właściwie w jednej chwili. I wszystko się zmieniło. Bo Jezus urodził się w mojej codzienności. Bo do mnie przyszedł, w cały syf dotychczasowego życia. Bo się nim nie
brzydził, ale go dotknął. Bo nie odwrócił się i nie zatkał nosa, ale stanął tuż
obok, wyciągnął rękę i powiedział – „Ja Cię kocham. Taką, jaka jesteś, i z tym,
co w sobie nosisz.”
I choć to nie był grudzień, tylko marzec - to było moje Boże
Narodzenie. Narodzenie Boga we mnie. I zarazem – moje nowe narodzenie…
Dziś mam prawie 9 lat - nowego życia z Nim. I w Nim.
9 lat życia, które ma smak i kolor, które ma sens i którym potrafię się zachwycać; w którym chore relacje zostają uzdrawiane, a wszystkie brudy życia - oczyszczane. 9 lat życia, które nie jest proste; które stawia przede mną coraz większe wyzwania i wymagania, i w którym doświadczam swoich słabości - ale nie po to, by się pogrążać, ale po to, by Bóg mógł przez nie działać i w nich właśnie się rodzić.
Emmanuel - Bóg z nami - nie brzydzi się moim ani Twoim życiem. Przychodzi do tych
wszystkich niepoukładanych relacji, relacji chorych, zaniedbanych, brudnych, co
tu dużo mówić, śmierdzących… Przychodzi do tego, co się nie udaje. Do tego,
co trudno w sobie zaakceptować. Do moich i twoich porażek, do nieprzebaczenia, do
uwikłania w grzech. Przychodzi do tego, czego może się wstydzisz i czego nikomu
nie chciałbyś pokazać. Może w tym żłóbku mojego i twojego życia nie jest Jezusowi zbyt wygodnie. Faktycznie, może czasem nawet trochę cuchnie. Ale On
nie chce mięciutkiej poduszeczki. Nie chce pościeli pachnącej fiołkami. Chce
być tam, gdzie człowiek Go potrzebuje.
Jezus się Tobą nie brzydzi.
Każdy dzień, w którym myślisz, że masz „przesrane” – to najlepszy
dzień na prawdziwe Boże Narodzenie. Wiem o tym. Doświadczyłam.
Komentarze
Prześlij komentarz