Przejdź do głównej zawartości

Marta i Maria, czyli szkoła relacji


Są tacy ojcowie, którzy całe dnie spędzają w pracy – w różnych firmach, korporacjach, jako menadżerowie, dyrektorzy i nie wiadomo kto jeszcze; całe dnie wiszą na telefonach, jedno spotkanie za drugim, stosy papierów na biurku, a lista ważnych spraw do załatwienia wciąż się wydłuża… Oczywiście pracują dla dobra rodziny, żeby zapewnić jej „wszystko, czego potrzebuje”. 
Ale ci ojcowie nie wiedzą, czy ich dziecko woli jeździć na rowerze czy na rolkach, jaką książkę ostatnio przeczytało, woli matematykę czy historię, a jego ulubioną płytę czy nagrał Justin Bieber, Bob Marley czy Metallica. Tacy ojcowie nie będą wiedzieli, że z ich dziecka śmieją się koledzy w klasie albo że ma zagrożenie z chemii. Ojcowie tak zajęci „ważnymi sprawami”, że nigdy nie potarzali się ze swoim dzieckiem na dywanie, nie obejrzeli razem filmu i nie podyskutowali o nim, bo przecież to takie nieważne, bo to strata czasu, bo tyle innych rzeczy na głowie, bo spotkanie z jakąś personą jest ważniejsze od spotkania z własnym synem lub córką. 
- Tato, porozmawiasz ze mną?
- Nie teraz, dziecko, tata ma bardzo dużo pracy…

Są takie matki, które cały dzień gotują, piorą, sprzątają, żeby wszystko w domu lśniło, żeby pokazać się jako perfekcyjne panie domu. Coraz częściej też są prawdziwymi businesswoman, żeby dziecko miało najlepszą edukację, najlepsze dodatkowe zajęcia, żeby miało „wszystko”. I wydaje się im, że ich dzieci mają „wszystko”, a tak naprawdę nie wiedzą, czy wolą one rosół czy pomidorową, jak mają na imię ich koledzy i koleżanki; taka matka nie zauważy, że jej córkę właśnie rzucił chłopak („To ona miała chłopaka?!”), i nie będzie wiedziała, że ta córka właśnie stara się nauczyć być kobietą, ale nie wie, jak to zrobić.
- Mamo, porozmawiasz ze mną?
- Nie teraz, kochanie, mamusia jest zajęta.

Wiecznie zajęci, zapracowani. Ale przecież - „To dla twojego dobra, kochanie”.

Nie piszę tego, żeby krytykować jakichkolwiek rodziców, szczególnie tych, którzy naprawdę w pocie czoła starają się z miesiąca na miesiąc wiązać koniec z końcem. I nie kwestionuję, że życie rodzinne wymaga trudów, poświęceń i pracy. To tylko pewien obraz, który odnieść można do każdego rodzaju relacji - także przyjacielskich, sąsiedzkich, duszpasterskich czy jakichkolwiek innych. To obraz ludzi, którzy chcą dużo „robić dla” a zapominają o „byciu z”.

Zadania są łatwiejsze niż relacje. Zadanie się zacznie i skończy, a obecność, relacja, wydają się nie mieć ściśle określonych ram. Łatwiej jest zrobić starszej pani zakupy niż usiąść z nią przy herbacie i potowarzyszyć przez chwilę w bólu po stracie męża, którego pochowała miesiąc temu. Łatwiej wyjść z psem schorowanej sąsiadki, niż po raz setny wysłuchiwać historii jej dzieciństwa, którą opowiada przy każdej możliwej okazji i nie pamięta, że już tyle razy to robiła… Łatwiej zmienić osobie z niepełnosprawnością pampersa, wykąpać i nakarmić, niż wysłuchać jej niezrozumienia dla swojego cierpienia, niż podnieść na duchu, kiedy czuje, że ma już dosyć. Wolimy obejrzeć z kimś mecz niż porozmawiać na trudny i unikany od dawna temat, i trwamy tak w niedopowiedzeniach w nieskończoność. 

Tacy jesteśmy zajęci, zapracowani. Tyle dobrych uczynków chcemy zrobić. Tacy chcemy być pożyteczni i aktywni. Marta z Betanii też chciała.

Pamiętacie tę historię – Marty i Marii - dwóch sióstr Łazarza, które pewnego dnia gościły Jezusa w swoim domu? (por. Łk 10, 38-42). Marta ciągle się gdzieś krzątała, ciągle coś robiła. Maria „usiadłszy u stóp Pana, słuchała Jego słowa” (w. 39). Obie chciały pokazać Jezusowi, że Go kochają. Ale Marta ciągle coś "robiła dla", a Maria "była z".

Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona (w. 42).

Maria?! Przecież ona nic nie robi! Tylko siedzi, nic nie mówi, patrzy w oczy. To dobre dla romantyków! Ja bym tyle pożytecznych rzeczy zrobił/-a w tym czasie!

Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona.

Czasem, owszem, dobrze zrobić coś dla kogoś. Niemniej jednak, tak łatwo dajemy się w to wciągnąć, bo zadania o wiele szybciej karmią nas poczuciem satysfakcji. Zrobiłem, widzę efekt, jest sukces. Mogę z dumą spojrzeć na siebie, że coś mi się udało, mogę przez chwilę poczuć się jak zwycięzca. Tylko że jest to "zwycięstwo" osiągnięte po najmniejszej linii oporu. Robię to, co umiem najlepiej i już mi się wydaje, że tak dużo z siebie daję. Dużo trudniej znosić czyjeś humory, podjąć się niełatwej rozmowy, a czasem po prostu być i nic nie mówić (być i nic nie mówić? to już w ogóle strata czasu! bez sensu!). Trudno jest być obok, kiedy nie wiadomo, co powiedzieć, albo kiedy słowa zamiast pomóc mogą tylko przeszkodzić. Wytrzymać tę niewygodną ciszę – RAZEM.

Czy czujesz się zdobywcą, kiedy wjedziesz na szczyt góry kolejką? Czy o wiele bardziej nie jesteś zwycięzcą wtedy, gdy wejdziesz tam o własnych siłach, z potem na czole i bólem stawów, ale podejmując wysiłek i nie poddając się po drodze, nawet jeśli nieraz chciałeś zawrócić?

Może całe życie coś z kimś albo dla kogoś robisz – ale nie zbudujesz na tym głębszych relacji. Możesz się krzątać wokół różnych posług, jak Marta. Ona robiła dużo dla Jezusa, ale pewnie ani razu nie spotkały się ich spojrzenia i nie mogła dostrzec, jak wiele jest w Jego oczach miłości, wyrozumiałości, cierpliwości. A w ogóle – jaki te oczy mają kolor? Gotując, zamiatając czy robiąc cokolwiek innego, nie była w stanie tak wsłuchać się w barwę Jego głosu, żeby móc ją potem odtworzyć w pamięci i odróżnić od wielu innych. Nie mogła zauważyć, kiedy Jezus się uśmiechał, a kiedy marszczył brwi. Może z Marią żartował, a może mówił jej coś ważnego o sobie, o tym co czuje i przeżywa? Tego też pewnie nie usłyszała…

Dopiero wtedy, kiedy celem spotkania staje się drugi człowiek, a nie to, co macie do zrobienia, relacja może się rozwinąć. Dopiero wtedy może stać się prawdziwą przyjaźnią, a nie tylko wymianą usług.

Dopiero wtedy, kiedy twoim celem na modlitwie staje się Bóg, a nie modlitewne formy, liturgia, piękny śpiew i kadzidło – może dojść do prawdziwego spotkania z Nim. Dopiero wtedy odkryjesz, że On chce być Twoim przyjacielem.

„Nic nie musisz mówić, nic, odpocznij we mnie, czuj się bezpiecznie” – mówią słowa piosenki, którą często śpiewamy na adoracjach Najświętszego Sakramentu. Czy potrafię usiąść, przestać mówić, przestać ciągle coś robić dla Jezusa, i po prostu BYĆ z Nim?

Czy potrafię usiąść, przestać ciągle coś robić dla kogoś, i po prostu BYĆ z tym człowiekiem, który jest obok mnie i który potrzebuje tylko (albo aż!) mojej obecności?

Nasze życie nie ma sensu bez relacji. Staje się płytkie, smutne i gorzkie. Tylko w relacji stajemy się pełnym obrazem Boga – bo On jest relacją. W pojedynkę nie jesteśmy już do Niego tak podobni.

Czy jeżeli do tej pory ciągle „robiłeś coś dla”, wypełniłeś swoje życie projektami i zadaniami, a niespodziewanie te wszystkie projekty upadną (przez pandemię, upadek firmy, konieczność zmiany pracy, przeprowadzkę, nagłą chorobę lub inne okoliczności) – czy relacje, które o nie opierałeś, dadzą radę ustać o własnych siłach? Co ci zostanie, gdybyś nagle musiał porzucić wszystkie swoje zadania i przestać się tak krzątać?

Czy „robiąc coś dla” nie zapominasz o „byciu z”?

Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Instrukcja obsługi błogosławieństwa on-line

Jeśli twój znajomy ksiądz błogosławi Ci na FB lub w sms'ie, nie wpadaj w panikę, tylko przeczytaj i zobacz instrukcję ;-) Jakiś czas temu Stolica Apostolska wypowiedziała się, że nie ma mowy o spowiadaniu przez telefon. Przez Skype pewnie też obowiązuje ta sama zasada. Tym bardziej inne sakramenty - komunia, namaszczenie, ślub... Wprawdzie w sakramentach konieczny jest żywy kontakt miedzy osobami, ale sakramentalia (np. poświęcenia i błogosławieństwa) wydają się już bardziej elastyczne...

Pragnienie

Kościoły otwarte, ale w wielu z nich nie sprawuje się w tych dniach Eucharystii z udziałem wiernych. A jeżeli nawet się sprawuje, nie może przyjść na nie więcej niż 50 osób. A nawet jak chce się iść, to i tak słyszę - "zostań w domu". Co to we mnie budzi? Czy faktyczną tęsknotę za spotkaniem, czy dyskomfort z powodu braku jakiejś aktywności, wyłamanie z jakiegoś  schematu, przyzwyczajenia? Często jest tak, że szukamy zewnętrznych znaków, szukamy Boga na zewnątrz. Bardzo dobrze, że szukamy Go w świątyni, bo tam jest u siebie, bo to Jego dom (por. Łk 1, 41-50).   Czy potrafię jednak odnaleźć przestrzeń do spotkania z Bogiem także we własnym domu? Czy potrafię swój dom uczynić Jego domem? Właśnie teraz ja i Ty mamy okazję odkryć, że moje mieszkanie, mój pokój także mogą stać się świątynią, miejscem wypełnionym obecnością Boga. A przede wszystkim – to ja jestem (mam być) świątynią dla Boga – moje serce, całe moje ciało (por. 1 Kor 3, 16-17). Kiedy Samarytanka wyrusza do

Skazani... na piękno: cz. II - MOTYL

W różnych okresach dziejów niepełnosprawność była postrzegana na różne sposoby. Czasem traktowana było jako kara za grzechy, opętanie przez złego ducha lub inne tajemnicze moce. Na osoby nią dotknięte patrzono jako na ludzi godnych politowania i dotkniętych tragedią losu (wielu ludzi myśli tak nawet w dzisiejszych czasach…). W pewnym momencie dostrzeżono, że zasługują oni jednak na godne warunki życia i opieki, a w ostatnich latach coraz więcej mówi się włączaniu. „Inkluzja” – to teraz takie modne słowo (choć praktyka i rzeczywistość wyglądają różnie...). Ale był też taki okres, kiedy niepełnosprawność stawała się powodem do widowiska. Na przełomie XIX i XX w., głównie w Stanach Zjednoczonych bardzo popularne były tzw. „freak show”, "gabinety osobliwości". Kobieta z brodą, mężczyzna o trzech nogach, człowiek-słoń… to tylko niektóre z osobistości, które ze względu na niepełnosprawność przeszły do historii – jednak nie jako ludzie, a bardziej jako wybryki natury… Krótko